phone mobile heart Cestovní kanceláří ITAKA Cestovní kanceláří ITAKA Flag of Belarus airplane
>Aktuální novinky>

Study Tour - Indie 19.01-03.02.2011

Study Tour - Indie 19.01-03.02.2011


Intensywny zapach curry czuć było już dłuższą chwilę przed podaniem posiłku drażniąc podniebienie i wreszcie „na salony” wjechały nasze pierwsze smaki Indii. Na pokładzie Boeinga 747 realizującego lot z Amsterdamu do Delhi, na lunch podano między innymi warzywa w sosie curry z ryżem, chapati i pikle, na które rzuciłem się spragniony indyjskich „ostrości”. Nie zawiodłem się, podobnie jak w przypadku reszty hinduskiej obiadokolacji z cateringu.
Muszę przyznać, że KLM dobrze karmi. Podobnego zdania była reszta 21-osobowego study tour do Indii organizowanego przez Biuro Podroży Itaka w terminie 19.01.-03.02.2011.
Różni wiekiem i stażem, ale zdecydowanie zaprawieni w bojach doświadczyliśmy wszyscy podczas tego wyjazdu szczególnych chwil obcując z wielobarwnym i intrygującym pod każdym względem społeczeństwem w tym z płynnym, żywym organizmem, jakim jest indyjska ulica.
Zetknęliśmy się ze zjawiskami dla wielu z nas na pewno nowymi, oraz takimi, które na długo pozostawią ślad w naszej pamięci. Część z nich postaram się przybliżyć dzieląc niniejszą relację na kilka tematów.

Skoro zacząłem od samolotu to pierwszy niech będzie transport, z którego różnych form korzystaliśmy.
Najwięcej czasu spędziliśmy rzecz jasna w autokarze. Nie wiem ilu letnia, ale w miarę nowa TATA, jest chyba najbardziej odpowiednim autokarem na indyjskie drogi, nie boi się nawet szutrów i zwykłych bitych dróg, które nasz kierowca wybierał na skróty nigdy wcześniej nimi nie jadąc. Co ciekawe bagażnik na walizki jest z tyłu autokaru, a silnik jest pod kabiną, która tradycyjnie w tej części świata oddzielona jest od przedziału pasażerskiego przezroczystą ścianką z drzwiami. Kierowca autokaru ma swojego pomocnika. Nasz pomocnik pochodził z Tybetu. Jego zadaniem było między innymi obserwowanie drogi, dawanie znaków ręką z lewej strony kabiny innym uczestnikom ruchu oraz podkładanie schodka pod drzwi autokaru do wysiadania i wsiadania i podawanie ręki każdej osobie wychodzącej z autokaru. Czasem było to wręcz krępujące, mówiliśmy, że nie trzeba itp. ale cóż tak tam jest.
Kierowca jest mistrzem świata w spływie wielką rzeką, jaką jest ruch kołowy w Indiach, w którym czynnie udział biorą krowy obecne dosłownie wszędzie. Mimo pozornego chaosu, jaki panuje na drogach widać jednak, że wszystko toczy się swoim rytmem, obowiązuje prosta zasada, że mniejszy ustępuje większemu, a system niewerbalnej komunikacji między uczestnikami ruchu opiera się na klaksonie - im bardziej skomplikowana melodyjka tym lepiej.
Do Indii udaliśmy się rejsem linii KLM. Do Delhi ogromnym B-747, a z powrotem B-777, ponadto embraer cityhopper na dolotach. Standard godny królewskich linii. Byłem w siódmym niebie, kiedy na kolację podano Roti Roll - pikantny zawijany placek z nadzieniem warzywnym, ciastko i banany, a wszystko popite zimnym Heinekenem (Kingfishera niestety nie serwowali).
Warto napisać też kilka słów o pociągu, jakim mieliśmy okazję jechać dwukrotnie: nocny przejazd z Delhi do Katni koło Parku Bandhavgarh i kilkugodzinny kurs z Jhansi do Agry. Pociąg nocny okazał się być naprawdę całkiem przyzwoity, aczkolwiek widać było na nim ząb czasu. Nasz wagon podzielony był na kilka powiedzmy otwartych przedziałów. Każdy z nich zawierał od 6 do 8 pryczy umieszczonych piętrowo po dwóch stronach korytarza, intymność na pryczach zapewniają ciężkie kotary. Każdy dostał sprawiające wrażenie świeżych, prześcieradło, koc i poduszkę, od dystrybucji tych akcesoriów jest w pociągu specjalny człowiek. Przez pociąg i na stacjach przewijają się handlarze zabawkami, przekąskami czy herbaciarze, cena herbaty o ile dobrze pamiętam to 5 INR.
Na stacji można też kupić łańcuch i kłódkę w celu zabezpieczenia bagażu przed ewentualną kradzieżą podczas snu – dzięki temu walizkę można przypiąć np. do stałych elementów wagonu. Za łańcuch zapłaciłem 100 INR, za kłódkę 25 INR. Walizki nie przypiąłem, ale mam za to pamiątkę ;-)
W ogóle korzystanie z publicznych środków transportu to chyba najlepsza okazja do przyjrzenia się Hindusom. Nie tylko tym, którzy są w pociągu, ale także tym, których mija się po drodze jadąc przez wioski i miasteczka, które widzieliśmy rano budzące się do życia. Wszyscy ludzie są nas ciekawi, a większość sprawia wrażenie zadowolonych, że robi im się zdjęcia. Często sami proszą o fotkę by potem oglądać się na wyświetlaczu w aparacie. Na stacjach działają bagażowi w czerwonych kurtkach, nosząc na głowie po 2-3 walizki.
Z Jhansi do Agry jechaliśmy w wagonach z rzędami foteli, a podróżni w pociągu byli równie egzotyczni jak w pociągu nocnym, z tą różnicą, że znowu natknęliśmy się na charakterystyczną wycieczkę Koreańczyków, napotkaną po raz pierwszy w hotelu w Khajuraho.
W Delhi mieliśmy okazję przejechać się metrem. Wejście na perony przez bramkę bezpieczeństwa (rentgen), a robienie zdjęć jest zabronione. Wreszcie nadjeżdża nasz pociąg. Panie i panowie do osobnych wagonów, chyba, że pani jedzie ze swoim mężczyzną to wtedy może jechać w „męskim wagonie”. W wagonie oczywiście wzrok wszystkich skupiony był na nas, ale z tym trzeba się po prostu oswoić.
W Jodpuhrze spod Wieży Zegarowej do autokaru pojechaliśmy tuk-tukami, oczywiście część z nas korzystała z nich też na trasie wycieczki indywidualnie w poszczególnych miastach, ale w Jodpuhrze było ciekawie, ponieważ jechaliśmy w grupie tuk-tuków ścigając się między samochodami. Co niektórzy tuk-tukersi próbują pobić chyba rekord w największej liczbie upchniętych na raz pasażerów, o czym w pewnym stopniu miałem okazję przekonać się na własnej skórze w Khajuraho. Te zwinne, idealne do miasta trójkołówki uwijają się po ulicach niczym mrówki w mrowisku. Każdy oczywiście z zadziornym klaksonem. Z tuk-tuka doskonale widać płynność pozornie chaotycznego ruchu na miejskich ulicach, tak, więc to obowiązkowy punkt programu dla każdego odwiedzającego Indie turysty.
W Udajpurze poszedłem za ciosem i przejechałem się motocyklem, kiedy jeden z handlarzy podwoził mnie ze sklepu do sklepu. W ciasnych uliczkach Udajpuru mijaliśmy się z innymi pojazdami dosłownie „na milimetry”, ale dla lekkiego dreszczyku emocji warto było to przeżyć.


Autokarem i pociągiem przemieszczaliśmy się między miastami, w których mogliśmy podziwiać przykłady indyjskiego dziedzictwa narodowo-kulturowego, a było ich na naszej trasie sporo.

Delhi to kolos, którego skrawek mieliśmy okazję zobaczyć na początku programu. Mimo swojego ogromu i przetaczającej się ulicami masy ludzi wydaje się być miastem spokojnym. To również miasto ogromnych kontrastów, gdzie na chodniku obok nowej lśniącej terenowej TATY z napędem na cztery koła, śpi pod brudnym kocem człowiek.
W Delhi między innymi obejrzeliśmy mauzoleum Humayuna, którego budowniczy mieli na celu osiągnięcie takiego samego stopnia doskonałości jak w przypadku Taj Mahal. Ponadto weszliśmy do największego w Indiach meczetu (pojemność do 25 tys. osób) Dżama Masdżid. Spędziliśmy chwilę na Chandi Chowk. Ten zatłoczony, zakorkowany pojazdami, hałaśliwy, ale i kolorowy „jarmark” w Starym Delhi kontrastuje z rozległymi przestronnymi ulicami New Delhi. Przeszliśmy między innymi uliczką usługowo – warsztatową gdzie „pod chmurką” można przerobić coś u krawca, oddać rower do naprawy czy też ostrzyc się lub ogolić u fryzjera pod drzewem – to jak cofnięcie się w czasie do innej epoki. Zrobiliśmy zdjęcia pod Czerwonym Fortem, zamkniętym do zwiedzania wewnątrz z powodu prowadzonych w nim przygotowań do Święta Republiki 26 stycznia.
W Nowym Delhi byliśmy w meczecie Kutub ze słynnym 72-metrowym minaretem Kutub Minar, wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, podobnie zresztą jak Mauzoleum Humayuna.
Cały Kutub Minar pokryty jest inskrypcjami z Koranu, a co kilkanaście metrów dzielony jest ozdobnym pierścieniem z balkonem, co pokazuje, że minaret rósł stopniowo. Miejsce to jest tłumnie odwiedzane przez Hindusów, co jeszcze bardziej dodaje mu kolorytu.
Mieliśmy okazję również odwiedzić siedzibę firmy Sita wchodzącej w skład grupy Kuoni i będącej naszym partnerem w Indiach oraz gospodarzem podczas study tour.

Khajuraho jest miasteczkiem z mnóstwem knajpek na dachu, rozsławionym dzięki kompleksowi świątyń zdobionych scenami z Kamasutry. Świątynie, również będące na liście UNESCO, urzekają detalami i bogactwem motywów. Warto odwiedzić to miejsce późnym popołudniem, gdy w promieniach schodzącego coraz niżej słońca żółtawe fasady świątyń nabierają ciepłych kolorów, a śmiałe erotyczne sceny wyryte np. na świątyni Lakszmana pobudzają wyobraźnię.

Orcza to leniwe średniowieczne miasteczko ze wspaniałym kompleksem pałacowym Dżahangira. Warto przejść w kierunku świątyni Kriszny za żółtą bramą, na niedużym gwarnym placu wokół świątyni wypełnionym straganami, jadłodajniami, cofamy się o kilkaset lat.

Kolejna na naszej trasie Agra, w której oczywiście oglądamy kultowy Taj Mahal - ikonę Indii i pomnik miłości. Do Taj Mahal dochodzi się aleją, na której możemy spróbować swych sił z miejscowymi handlarzami w negocjacjach kupna różnych gadżetów. Sprawdzianem cierpliwości jest też podejście pod Fort Agra i zmierzenie się z tamtejszymi przekupkami w spodniach. Z zewnątrz potężna forteca wydaje się być nie do zdobycia, a nic nie wskazuje na to, że wyżej za murami znajduje się ciekawy kompleks pałacowy z ogrodem i przepiękną kolumnadą w sali audiencji publicznych.
Niedaleko Agry leży Fatehpur Sikri, czyli opuszczone miasto - kompleks budowli z czerwonego piaskowca pozostały po opuszczonym w 1565 r. mieście. Miejsce urzeka rozmachem, z jakim zostało wybudowane. Uwagę zwraca między innymi misternie zdobiona sala audiencji prywatnych z miejscem dla władcy umieszczonym na zawieszonej w powietrzu galerii. To miejsce jest również odwiedzane przez Hindusów, a kolorowe sari hindusek przepięknie kontrastują z rdzawo-czerwonymi murami.
 
Miasta Radżasthanu, które odwiedzamy to również miejsca szczególne.

Jaipur zwany różowym miastem, aczkolwiek bliżej mu do pomarańczowego. Dzięki charakterystycznej architekturze starego miasta, zachowuje swoją tożsamość, mimo tego, że dookoła pną się wieżowce. A MUST SEE tutaj to obszerny zwiedzany od wewnątrz Pałac Miejski oraz oglądany jedynie z zewnątrz Pałac Wiatrów z setkami okien. Stare miasto ze swoim targiem wciąga i nie chce wypuścić. Handlarze w sklepach z szalami rozkładają towary prezentując je w pełnej krasie, a człowiek czuje się jak w bajce otoczony milionami żywych kolorów i obrazami napierającymi z ciasnych uliczek, w które uciekłem zmęczony targowaniem się o szaliki. Ciekawym miejscem był punkt sprzedaży karmy dla ptaków, wokół którego krążyły setki gołębi. Zapamiętam to miasto również dzięki przepysznej pikantnej Gobhi Masali z kilkoma plackami chapati, jaką zjadłem w Kailash Veg. Restaurant popijając herbatą z masalą i mlekiem, nieopodal bramy, którą wychodzi się z Pałacu Miejskiego w kierunku Pałacu Wiatrów. Za posiłek zapłaciłem 110 INR.
Jeśli zmęczy nas ulica, możemy wejść w jedną z wielu wąskich wnęk, w których znajdują się schody prowadzące na górę i poruszać się po starym mieście przechodząc dachami znajdującymi się nad sklepikami. Stare miasto jest odmalowywane regularnie by zachować świeżość kolorów. Kilkanaście kilometrów od Jaipuru znajduje się miasto Amber, nad którym wznosi się słynny Fort Amber. Mogliśmy tam poczuć się przez chwilę jak Radżputowie kilkaset lat temu, wjeżdżając do fortu na słoniach przez Bramę Księżycową.

Jodhpur ze swoimi niebieskimi domkami wygląda niewinnie i sennie u stóp potężnego, górującego nad okolicą fortu Meherangarh. Ta nigdy nie zdobyta warownia kryje w sobie przepych i blask, jakie towarzyszyły na co dzień mieszkańcom wyżej położonej części pałacowej, zaadaptowanej dzisiaj na muzeum, w którym można podziwiać komnaty, broń, ubrania i ozdoby. Z murów obronnych rozpościera się przepiękny widok na położony poniżej Jodhpur, w którym tak jak kilkaset lat temu funkcjonują jeszcze rynsztoki, wzdłuż których idzie się schodząc do otoczonego murem starego miasta.
Dopełnieniem wrażeń jest plac ze stylową Wieżą Zegarową, wokół którego również wre handel i można wytargować niezłe ceny. Zjeść dobrze i tanio można w jednej z restauracji z widokiem na wspomniana wieżę, nieopodal bramy prowadzącej na plac. Tych knajpek jest z resztą dookoła całkiem sporo.

Udajpur - miasto położone wśród kilku sztucznych jezior, na których wzniesiono pałace. Do jednego z nich – Pałacu Jag Mandir na jeziorze Pichola, podpłynęliśmy łódką. Pałac ten to kolejny przykład przepychu, w jakim żyli i nadal żyją członkowie hinduskiej szlachty. To jednocześnie luksusowy hotel z kilkoma stylowo urządzonymi pokojami w cenie ok. 300 USD/dobę. Udajpur to również ogromny, imponujący i urzekający bogactwem detali Pałac Miejski, świątynia Dżagdish czy Ogród Dam Dworu, w którym jesteśmy atrakcją dla szkolnej wycieczki prześlicznych młodych hindusek.
Ale bardziej niż zabytki wszyscy będziemy chyba pamiętali ceremonię hinduskich zaślubin w obrządku muzułmańskim, których początek miał miejsce późnym wieczorem tuż koło naszego hotelu. Nie sposób opisać tego, co tam się działo, ale takiej kanonady fajerwerków i petard odpalanych tuż pod naszymi nogami, nigdy nie przeżyłem. Całej imprezie towarzyszyło niesamowite zamieszanie, wrzawa i wygłupy dzieci, nawoływanie gości weselnych i rodziny oraz zamęt związany z uruchomieniem obwoźnego punktu nagłośnieniowego, z którego przez blisko godzinę wydobywały się trasowe dźwięki, wydawane przez próbującego „odpalić” to urządzenie mistrza ceremonii. Rykoszety z kilkunastometrowej taśmy petard strzelających na wszystkie strony wzdłuż ulicy zmusiły mnie do schronienia się za ogromnym agregatem napędzanym ropą, na wózku doprowadzającym prąd dla całego orszaku ślubnego. Prąd potrzebny był dla stylowego wózka z nagłośnieniem oraz dla „żyrandoli” niesionych wzdłuż orszaku w celu dodania splendoru całej imprezie, ale także oświetlenia ulicy i gości weselnych by na siebie nie powpadali. Żeniło się trzech chłopaków z jednej rodziny także ojciec na pewno skorzystał na posagach.
Gdyby nie to, że rano trzeba było wcześnie wstać, pewnie część z nas poszłaby za orszakiem do miejsca zaślubin aby uczestniczyć w dalszej części ceremonii, ale niestety wszystkiego połączyć się nie dało.

Ostatnie ważne na trasie miasto to święty Puszkar z jedyną w Indiach świątynią Brahmy. Nazwaliśmy Puszkar Indiami w pigułce ponieważ ma wiele świątyń, ulica wygląda jak w każdym indyjskim mieście a więc są śmieci, są krowy i inne udomowione zwierzęta np. wielbłądy. Jest targ i sklepiki, w których, UWAGA! prawie nie trzeba się targować a ceny są takie same, a nawet niższe od tych, które byliśmy w stanie zaakceptować targując się w poprzednich miastach. W ogóle wszyscy stwierdzili, że mogli poczekać z zakupami do Puszkaru, bo jest w nim wszystko, co było do tej pory a nawet lepiej, bo ubrania, tkaniny mają bardziej oryginalne wzornictwo czy fasony niespotykane nigdzie dotąd jak np. kilkukolorowe spodnie „sindbady” z kieszeniami a’la bojówki. Jest jezioro z ghatami, są święci mężowie i jest łatwiej dostępna cannabis indica, a nawet banglasi, czyli mleko czy też bardziej kefir z wywarem z cannabis indica. To, czego nie ma w Puszkarze to produktów spożywczych pochodzenia zwierzęcego kojarzonych ze śmiercią zwierzęcia, zatem nie uświadczymy tu przede wszystkim potraw mięsnych, ale również jajek. Tym samym na śniadanie nie będzie omleta obecnego w każdym hotelu, w którym byliśmy.

Warto tez wspomnieć o Bandhavgarh – Parku Narodowym, w którym zwierzęciem „flagowym” jest tygrys. Braliśmy dwukrotnie udział w safari, porannym i popołudniowym. Wyjazd z Tiger Lagoon Lodge był ok. 5 rano i mimo ciepłego ubioru „na cebulkę” było baaaardzo zimno, ponieważ jeepy miały otwarte dachy. Na szczęście w jeepach były koce.
Niektórzy zobaczyli tygrysy w pełnej krasie krótko po wjeździe do parku. Ponadto można było skorzystać z niebywałej okazji obejrzenia śpiącej w trudno dostępnym miejscu czwórki tygrysów z grzbietu słonia, który podchodził do nich na odległość wyciągnięcia trąby. Ta przyjemność kosztowała już jednak extra 600 INR, ale warto było, bo widok tych zwierząt na wolności, śpiących beztrosko w promieniach porannego słońca to naprawdę bezcenne doznanie. Po południu mieliśmy okazję ponownie zobaczyć tygrysy, zmierzające w kierunku wodopoju. Widać było, że widok kilkunastu jeepów stojących wzdłuż drogi wyraźnie je irytował. Oprócz tygrysów w parku można spotkać cętkowane jelenie, ogromne jelenie sambar, mnóstwo małp. Safari nie jest na pewno tak bogate w zwierzynę, jak w Kenii, ale jeśli spotkamy tygrysy to reszta i tak nie ma znaczenia ;-)


Ludzie. Mówi się, że to ludzie tworzą atmosferę miejsca i powiedzenie to w 100% sprawdza się również w Indiach. Bo Indie to przede wszystkim ludzie. Bez nich nie byłoby pięknych świątyń, potężnych fortów, zróżnicowania kulturowo-religijnego, oraz kast, które miały ogromny wpływ na obraz dzisiejszego społeczeństwa Indii. Mimo ogromnych nierówności społecznych widocznych na każdym kroku nie widać, przynajmniej na pierwszy rzut oka, jakichś oznak niezadowolenia nawet wśród tych najbiedniejszych, którzy mieliby ku temu największe powody. Natomiast na całej trasie naszego wyjazdu, bez względu na miejsce odczuwało się dookoła jakiś niewytłumaczalny spokój i harmonię oraz pozytywne nastawienie do świata. Kiedy zapytałem o to Buwana, naszego opiekuna ze strony Sity, powiedział mi, tak jak zresztą przypuszczałem, że niewątpliwy wpływ na to ma religia i wywodząca się z niej kastowość, która mimo oficjalnego zniesienia po uzyskaniu przez Indie niepodległości w 1947 r., jest w dalszym ciągu odczuwalna. Mówiąc dosłownie każdy zna tu swoje miejsce i godzi się na to, co mu przyniósł los, ale też bierze go w swoje ręce i stara się go kształtować, jeśli tylko ma ku temu możliwości. Hindusi są niezwykle otwarci na drugiego człowieka i ciekawi świata. Wielokrotnie byliśmy pytani skąd przyjechaliśmy, po co, a nawet o to, w jakiej części Polski znajduje się Opole. Widziałem, że dużo radości dawała informacja o tym, czym się zajmujemy i że nasza wizyta w Indiach może przyczynić się do tego, że kolejni polscy turyści będą chcieli Indie zobaczyć.
I nie chodzi tu tylko o wymiar materialny, gdzie sklepikarz z oczywistych względów cieszy się z kolejnych turystów. Chodzi o to, że wielu Hindusów nie stać i nie będzie nigdy stać na wyjazd poza granice Indii, więc cieszą się, że Świat przyjeżdża do nich, będąc przy tym dumnym z tego, co Indie mają do zaoferowania.
Na wielu zdjęciach, jakie zrobiłem, widać ludzi śmiejących się do aparatu, machających ręką, gdy widzą, że robi im się zdjęcie z daleka. To dowodzi tego, że Indie są krajem przyjaznym turyście. A skoro mowa o robieniu zdjęć ludziom to generalnie nie ma z tym problemu, aczkolwiek do zdjęć z bliska, warto zapytać o zgodę. Dzieci wręcz uwielbiają jak robi im się zdjęcia i czasem musiałem je uspokoić, gdy przepychały się by zobaczyć się na ekraniku aparatu. Kobiety czasem się odwracały lub zasłaniając twarz dawały do zrozumienia, że nie chcą by je fotografować.
Bardzo łatwo jest przejąć na miejscu wspomniany wcześniej spokój, co jest wręcz niezbędne by strawić widoczne wszędzie ubóstwo, ruch na drogach czy też targowanie. A targowanie najlepiej traktować jak zabawę, w której można coś wygrać, a nie jak honor za punkt, którego będziemy uważali np. jak najniższe zbicie ceny.
Ciekawym i zabawnym zjawiskiem jest „doradztwo” i wszelka pomoc oferowana przez miejscowych. Wynika ona przede wszystkim z chęci zarobienia jakiegoś tipa, ale i tak jest pozytywna. W Khajuraho, kiedy zapytaliśmy rowerzystę o przyzwoitą knajpę dla Hindusów, w której można coś zjeść, to ten zamiast tylko wskazać nam drogę, odstawił rower i zaprowadził nas do niej, pokazał, że można jeść w pomieszczeniu i na dachu i bez żadnego skrępowania przysiadł się na chwilę do stolika.
Innym razem w Orczy, kiedy zapytaliśmy miejscowego o sklep z zimnym piwkiem, ten natychmiast zaoferował, że je nam przyniesie kasując dodatkowe 20 rupii prowizji za butelkę za fatygę. Pobiegł, przyniósł i wszyscy byli zadowoleni. W Jaipurze, chłopak zaprowadził mnie do skromnej restauracji, pomógł wybrać coś z menu, poczekał aż zjem szlifując w tym czasie swój hiszpański z siedzącymi przy drugim stoliku Argentyńczykami, po czym zaprosił mnie do swojego sklepu. Mimo braku czasu trudno było odmówić no i oczywiście kupiłem coś u niego;-). W Udajpurze, sklepikarz, który nie miał w asortymencie stylowego noża, który chciałem kupić synowi, zawiózł mnie motocyklem do sklepu swojego brata, który kiedy okazało się, że terminal do kart płatniczych nie działa (stary numer) odwiózł mnie swoim motorem do hotelu i odczekał kilkanaście minut aż skombinuję gotówkę. Trzeba być jednak ostrożnym w uleganiu propozycjom miejscowych, ponieważ może się okazać, że wprowadzą nas do sklepu, z którego ciężko później będzie się wycofać bez kupna czegokolwiek mimo tego, ze sklep będzie oferował najbardziej niepotrzebne rzeczy na świecie.
Rozbrajające jest ogólnie podejście do życia, niespieszne i bezstresowe. Gdy w barze niedaleko Raj Ghat zamówiłem posiłek i okazało się, że mam za mało czasu by zjeść na miejscu poprosiłem o zapakowanie na wynos – no i dostałem wszystko w foliowych woreczkach wrzucone do reklamówki. Co w tym dziwnego? Ano to, że większość potraw indyjskich ma płynną konsystencję lub znajduje się w jakimś sosie. Nie będę opisywał jak wyglądałem wysysając zawartość woreczków w autokarze. Tylko ryż był w tym zestawie ciałem w stałym stanie skupienia. Istny kabaret, ale Klient nasz Pan ;-)

Jedzenie – temat delikatny i kontrowersyjny, bo wszystko ostre, bo nie da się zjeść, bo brudne naczynia albo myte w brudnej wodzie, itd. Nic bardziej mylnego. Oczywiście są miejsca, w których lepiej się nie stołować, ale one odstraszają już na pierwszy rzut oka. Jeżeli jednak lokal jest w miarę czysty to śmiało na ulicy można kupić np. chilli pakode – rodzaj pieroga z mąki z ciecierzycy z nadzieniem z ziemniaka, zielonego groszku i zielonego chilli podanego w gazecie i smażonego na głębokim tłuszczu lub chicken paneer – kurczaka w panierce z czegoś w stylu naleśnikowego ciasta. Inna sprawa, że mięsa z kurczaka będzie jak na lekarstwo – zarówno w ulicznym barze jak i w hotelowej restauracji. Czasem w restauracjach np. tych z bufetem można trafić na jagnięcinę ale w tym wypadku też spędzimy sporo czasu na oddzielaniu mięsa od kości czy innych niejadalnych fragmentów. Po kilkudniowej adaptacji żołądka śmiało można więc zjeść coś w mieście, a nawet w przydrożnym barze, pod warunkiem, że ten oferuje rzeczy poddawane obróbce termicznej. W Orczy tylko chwilę wahałem się czy skosztować placków smażonych na wielkiej patelni…były pyszne.
Oprócz tego jedliśmy tez w hotelach gdzie zdecydowanie dominują potrawy indyjskie, ale nie są one tak ostre jakby się mogło wydawać (ja wręcz czułem czasem niedosyt ostrości) lub w restauracjach po drodze, które oferują menu nieco droższe (300 – 450 INR) ale za to podane w formie bufetu na wyparzonych talerzach z podajnika. Rewelacyjna knajpa wegetariańska, w której stołują się również nasze wycieczki, jest w Udajpurze, gdzie za 150 INR, otrzymujemy podzielony przegródkami okrągły talerz, na który stylowo ubrani kelnerzy podają nam przeróżne potrawy, których nazw nie zapamiętałem. Gdy któryś składnik nam się skończy kelner podchodzi z dokładką. Piwo w lokalach kosztuje z reguły ok. 140-150 INR w lodży w parku nawet 250 INR (duża butelka 0.66) Polecam Kingfishera Light Premium. Coca-cola w knajpach kosztuje w granicach 70-100 INR. A propos Coca-Coli czy innych napojów, które kupowaliśmy na trasie, to też było zabawnie, ponieważ ich cena zmieniała się w zależności od popytu, a mianowicie, kiedy do sklepiku podchodziła pierwsza osoba to płaciła 15 rupii, kolejne, które ustawiały się w kolejce płaciły już 20, a ostatnie musiały zapłacić już 25-30 rupii za butelkę. I jak tu nie kochać Indii?

Na zakończenie kilka słów o hotelach, w których spaliśmy.Wszystkie były naprawdę na dobrym poziomie i doskonale nadawały się na miejsce odpoczynku po trudach podroży i zwiedzania. Kilka z nich wybudowanych zostało w rozległych starych pałacach z oryginalnym umeblowaniem, wystrojem wnętrz i  położonych w pięknych ogrodach.
Po kolei były to następujące hotele:
DELHI - HOTEL TE 4* mały fajny butikowy hotelik na przedmieściach Delhi
BANDHAVGARH - TIGER LAGOON LODGE 3* - idealnie wkomponowana w krajobraz parku lodża.
KHAJURAHO - CLARKS 3* - duży sieciowy hotel położony kilka minut jazdy tuk-tukiem od centrum (wytargowana cena 15 INR/os)
AGRA - CLARKS SHIRAZ 4* - kolejny z sieci Clarks, dobry standard i niedaleko centrum
JAIPUR - FORTUNE METROPOLITAN 4* - świetny, nowoczesny hotel z basenem na dachu.
JODHPUR - BALSAMAND GARDEN 3* - imponujący kompleks pałacowy z pokojami zaadaptowanymi ze stajni, położony nad sztucznym jeziorem. Nieduży pałacyk znajduje się kilkaset metrów od części mieszkalnej i jest regularnie zamieszkany przez rodzinę i znajomych maharadży.
UDAIPUR - RAJDARSHAN HOTEL 3* - idealne położenie nad jeziorem w jednej z dzielnic miasta gdzie można naprawdę poczuć klimat Udajpuru.
PUSHKAR - JAGAT PALACE 3* - aż dziw bierze, że ten hotel ma tylko 3* - naprawdę piękny hotel z dużymi stylowo umeblowanymi pokojami i w pięknym ogrodzie.
W każdym hotelu oprócz ostatniego Jagat Palace są czajniki elektryczne oraz zestawy herbat, ale piszę to również pod kątem możliwości przygotowania np. gorącego kubka.

Podsumowując wyjazd mogę śmiało nazwać go jednym z najlepszych w moim życiu i ustawić go na pierwszym miejscu ex aequo z wyjazdem do Kenii.Te kilkanaście dni podróży przez Indie na pewno przybliżyły uczestnikom study tour historię i zwyczaje tego wielomilionowego kulturowo - religijnego tygla, który ma do zaoferowania wszystko, czego może oczekiwać nawet najbardziej wytrawny podróżnik. Indie oferują warunki praktycznie na każdą kieszeń począwszy od liczącego każdy grosz backpakera po tych, którzy chcą poczuć się jak maharadża.
Bogactwo i spektakularność zabytków, różnorodność krajobrazów i wyjątkowi ludzie sprawiły, że na pewno będę chciał tam wrócić by pogłębić wiadomości, które zdobyłem oraz by jeszcze raz, ale dłużej móc poczuć atmosferę tego kraju, którego największy współczesny myśliciel Mahatma Gandhi powiedział, że „W życiu jest coś więcej do zrobienia niż tylko zwiększać jego tempo”, zatem zapraszamy do Indii, które do zwolnienia tempa nadają się idealnie.

Paweł Koterbicki
Kierownik Działu Obsługi Klienta

 

 

arrow-rightarrow-rightclockfacebooktwitter